Anna Starmach Pyszne na słodko recenzja
|

Anna Starmach, „Pyszne. Na słodko” – recenzja

Fot. Ewa

Mało kto pamięta, że Anna Starmach wypłynęła na szerokie kulinarne wody dzięki konkursowi organizowanemu przez Dzień Dobry TVN w 2010 roku. Czyli całkiem niedawno! Teraz jest znana głównie jako „pani z MasterChefa”. Ta łagodniejsza, sympatyczniejsza, „zwyklejsza”.

I właśnie taka jest jej książka. Sympatyczna i „zwyczajna”. W żadnym wypadku nie jest to zarzut! Oczywiście, jeśli ktoś oczekuje w kuchni fajerwerków, to pewnie sięgnie po bardziej wysublimowane pozycje, w przypadku których nazwy produktów i czynności koniecznych do przygotowania potrawy trzeba sprawdzać w słownikach, bo żaden normalny człowiek nie wie, o co chodzi. A „Pyszne” jest po prostu pyszne. Dla każdego. I to największa siła tej książki.
Fot. Ewa

„Lubię gotować, ale… kocham piec!”

Jak ja to rozumiem! Już za samo to pierwsze zdanie ze wstępu mogłabym kupić tę książkę w ciemno. Gotowanie jest interesujące, jestem w stanie sobie wyobrazić, że może być czyjąś pasją, ale nie ma nic przyjemniejszego od przygotowywania słodkości.

„Za każdym razem zadaję sobie pytanie: jak to możliwe, że z kilku składników (…) może powstać tak duża liczba cudownych słodkości. I choć wydaje mi się, że znam odpowiedź, uważam, że to magia.”

Was też to fascynuje? Jak białka rosną pod wpływem ubijania? Jak trochę mąki, masła itp. zmienia się nagle w idealnie kruche ciasto? Jak z pomieszania składników w dwóch miskach wypiekają w papilotkach pyszne muffinki? Magia w czystej postaci!
 

Przejdźmy od filozofii do konkretów

Czy warto mieć na półce książkę Anny Starmach? Nie odpowiem wprost, ale pokuszę się o małe śledztwo. Spróbujmy dojść do tego, dla kogo pisała Autorka. Otóż, moim zdaniem jest to po prostu książka DLA LUDZI. Jeśli nie odróżniacie topinamburu od toppingu, a flambirowanie i blanszowanie brzmią dla Was jak nazwy egzotycznych tańców – „Pyszne” Anny Starmach musi znaleźć się na Waszej półce. Ale spokojnie, nawet jeśli jesteście obeznani w tajnikach kuchni, zapewniam, że z przyjemnością tę książkę przeczytacie.
Fot. Ewa
Po pierwsze – zdjęcia. Całostronicowe, piękne (teraz już chyba nie ma książek kucharskich z brzydkimi zdjęciami – czy się mylę?), ale nie przestylizowane. Jak wszystko w tej książce, są po prostu zwyczajne. Ja pewnie w życiu takich nie będę umiała robić, ale mimo wszystko nie przytłaczają i nie zawstydzają przekombinowanym profesjonalizmem. Czasem może tylko za bardzo ociekają kolorami, nieco zbyt soczystymi. Szczególnie rzuca się to w oczy przez kontrast z szarawą okładką. Ale trzeba przyznać, że ogląda się je z przyjemnością. Zilustrowany jest każdy przepis. Wiemy więc, co będziemy przygotowywać.
Po drugie – przepisy. Tu znów klasycznie. Tytuł, krótki opis – bardzo sympatyczny, często osobisty, czasem nieco sztampowy, ale zachęcający. A pod nimi składniki i dokładny opis wykonania. Składniki podane są w większości w gramach, a nie na szklanki. To ważne, bo niby wiadomo, jaka jest pojemność standardowej szklanki, ale jednak różne mamy w domu i czasem trudno się w tym wszystkim połapać.
Po trzecie – zakładka. Absolutnie genialna rzecz! Każda książka kucharska powinna mieć zakładkę. Nie zliczę, ile razy wyklinałam po cichu (żeby dzieci nie słyszały), bo książka zamknęła mi się w połowie gotowania, akurat wtedy, kiedy miałam całe ręce wypaćkane ciastem. Musiałam kombinować, żeby znaleźć odpowiednią stronę. Zakładka to lek na całe to zło. Taki prosty pomysł, a tyle radości 🙂

A teraz trochę narzekania

Pączki ptysiowe – zdjęcie z książki i moje
Nie do końca rozumiem, na jakiej zasadzie określane były porcje w niektórych przepisach. Bo każdy opatrzony jest taką adnotacją. Pączki ptysiowe są na przykład na „6 osób”. W rzeczywistości wychodzi z tych proporcji ok. 35 sztuk. Czyli mniej więcej po 6 na głowę. Serio? Moje dzieci tyle zjadły za pierwszym posiedzeniem. Wszystkie pączki zniknęły w jeden dzień, a jest nas w domu tylko 5 osób i do tego ja się na wiele nie załapałam 😉 Z kolei granola ma wystarczyć na „duży pojemnik”, a słoik, do którego się zmieściła, ja nazywam „małym”, co najwyżej „średnim”. Ale to drobiazgi…
Gorzej, że część przepisów jest „za prosta”. Wiem, jak to brzmi. Ale zapewniam, że uwielbiam proste przepisy i nie dążę za wszelką cenę do wysublimowanych egzystencjalnych impresji w kuchni. Mimo to, kiedy widzę w przepisie sformułowanie „1/2 porcji gotowego ciasta kruchego”, to trochę kręcę nosem. Dla porządku trzeba dodać, że podstawowy przepis na kruche ciasto jest podany na końcu. Więc desperaci mogą je ostatecznie sami przygotować, zamiast korzystać z kupnego.
A może w tym szaleństwie jest metoda… Kto powiedział, że przygotowanie deseru musi zająć pół popołudnia? W książce Anny Starmach znajdziecie dużo słodkości, które da się zrobić w kwadrans, i to łącznie z czasem na pójście do sklepu po składniki (no dobra, może trochę przesadzam). Przykłady?
  • mrożone owoce + mascarpone + cukier puder = sorbet
  • herbatniki + banany + mascarpone + masa karmelowa = warstwowy deser

 

Proste? Proste, nawet nie trzeba pisać procedury przygotowania. Pyszne? Pyszne. I o to właśnie chodzi!
Fot. Ewa
Ostatnia rzecz, której się czepię, to miejsce na notatki. Naprawdę nie mam zielonego pojęcia, po co wydawnictwa zostawiają takie puste kartki na końcu książek kucharskich. Gdyby to była moja jedyna książka w domu, może faktycznie jakieś przepisy bym tam sobie dopisała i miałabym wszystko w jednym miejscu. Ale tak nie jest. Jeśli mam jakieś uwagi, to zapisuję je przy konkretnym przepisie. A te 20 ostatnich stron pozostaje pustych. I kto za to płaci? Ja płacę, pan płaci, pani płaci… I to płaci niemało (patrz: stopka na dole).

Wracając do meritum…

Czy warto mieć tę książkę na półce?
  • Jeśli najbardziej na świecie lubisz proste przepisy…
  • Jeśli uwielbiasz klasykę (nie tylko kuchni polskiej)…
  • Jeśli nie masz czasu, żeby spędzać pół dnia w kuchni, a mimo to nie chcesz kupować gotowych ciast w cukierni…

 

– zdecydowanie warto!
Fot. Ewa
Myślę, że w tym roku uda mi się przygotować wszystkie przepisy z książki Anny Starmach. Tym bardziej że większość z nich w identycznej lub bardzo zbliżonej formie już robiłam (zaznaczyłam je w spisie treści). Pozostałe wykorzystam przy okazji odwiedzin znajomych albo zaangażuję w ich przygotowanie dzieci. Jestem pewna, że sobie świetnie poradzą. To będzie dla nich doskonała wprawka do przygody z cukiernictwem.
Wiele książek kucharskich mam w swojej biblioteczce. I choć w większości pomysłowością czy „zaawansowaniem” biją „Pyszne” na głowę, to właśnie książkę Anny Starmach najczęściej ściągam z półki. To chyba najlepsza rekomendacja.
Tekst: Ewa
Autor: Anna Starmach
Wydawnictwo: Znak Literanova, 2015
Liczba stron: 224
Liczba przepisów: 86
Cena: 49,90 zł
Zobacz przepisy z tej książki na naszym blogu!
Domowy cukier waniliowy
Granola Anny Starmach
Pączki ptysiowe

Podobne wpisy